Kościół bardzo mocno podkreśla, że niemożliwość zachowania wstrzemięźliwości w piątek domaga się od chrześcijanina podjęcia innych form pokuty. Oficjalny komentarz do IV przykazania kościelnego nie wspomina o Wigilii Bożego Narodzenia, wypada jednak pójść za dawnym prawem bardzo mocno zakorzenionym w Polsce (w wielu krajach Skoro już o datach mowa, warto zwrócić uwagę na to, dlaczego w Polsce Dzień Mężczyzn przypada 10 marca. Oficjalna data, czyli 19 listopada, ma zdecydowanie więcej sensu chociażby z powodu akcji Movember, która ma na celu zwiększanie świadomości mężczyzn w kontekście zdrowia, zwłaszcza raka prostaty. Czym się różni religi żydow od katolickiej? Jeśli masz zamiar wysyłać linki lub cytaty z wikipedii ip. to spadaj! To pytanie ma już najlepszą odpowiedź, jeśli znasz lepszą możesz ją dodać. 1 ocena Najlepsza odp: 100%. 0. Vay Tiền Nhanh. Ekumenizm rozwinął się w połowie XX wieku. Przez Kościół katolicki został uznany podczas II Soboru Watykańskiego. O ile ekumenizm katolicko -prawosławny rozwija się dość dobrze (może z wyjątkiem Rosji), o tyle katolicko- protestancki nadal jest w fazie raczkującej. Bez względu na ocenę ekumenizmu należy zwrócić uwagę na jeden jego pozytywny aspekt- dostrzeżenie przez katolików w protestantach też ludzi, i to w dodatku chrześcijan. Tyle tylko, że takie sformułowanie - biorąc pod uwagę zachowania ludzkie, dotyczy jedynie hierarchii kościołów ; katolickiego i protestanckich. Sytuacja wśród tzw parafian pod tym względem jest raczej tragiczna. O ile w zlaicyzowanej Europie Zachodniej kwestia przynależności wyznaniowej nie ma praktycznie żadnego znaczenia, a są nawet miasta gdzie tak naprawdę liczącą się w lokalnej społeczności grupą religijną są muzułmanie, o tyle w Polsce stosunki wyznaniowe wyglądają zupełnie inaczej. Ekumenizm w Polsce. Po pierwsze Polska, zawsze była postrzegana jako kraj katolicki, gdzie mniejszości wyznaniowe cieszyły się dość dużą wolnością religijną. Po drugie są regiony — jak Białostocczyzna czy region podkarpacki, gdzie obok społeczności katolickiej egzystuje liczna społeczność prawosławna czy greko-katolicka. Innym przykładem mozaiki wyznaniowej jest Śląsk Cieszyński, na którym do niedawna były miejscowości o przewadze ludności ewangelickiej . Obecnie Śląsk Cieszyński zamieszkuje najliczniejsza w skali kraju społeczność protestancka — a więc ewangelicy (luteranie), adwentyści dnia siódmego, baptyści, zielonoświątkowcy czy wspólnoty ewangeliczne. Na tym terenie działa wiele innych wspólnot protestanckich powstałych pod koniec lat 80-tych XX wieku. To na tyle jeśli chodzi o obraz Polski i Polaków z punktu widzenia metryk kościelnych. Inna sprawa — a właściwie pytanie otwarte ; jaki procent ludności -niezależnie od wyznania, stanowią w Polsce ludzie autentycznie wierzący w stosunku do tych religijnych — często ateistów? Tutaj trudno znaleźć odpowiedź, gdyż trudno byłoby prowadzić jakieś badania socjologiczne. Często konkretna osoba miałaby trudność aby sama przed sobą odpowiedzieć na pytanie — na ile jest świadkiem Chrystusa, a na ile tylko religijnym manekinem. Z doświadczenia wiemy i znamy ludzi ze swojego środowiska, których częstotliwość udziału w Mszach Świętych czy nabożeństwach nijak ma się do owoców tej niby wiary, a często wręcz jest to zależność odwrotnie proporcjonalna. Wracając jednak do Śląska Cieszyńskiego. W przeciwieństwie do innych regionów Polski o zdecydowanej przewadze ludności katolickiej, tutaj na Śląsku Cieszyńskim ton ekumenizmowi nadawali właśnie protestanci. Dla katolika mieszkającego na tym terenie, słowo ewangelik — nie budziło żadnych negatywnych skojarzeń. Od wielu pokoleń, społeczności te egzystowały obok siebie z zachowaniem pełnej tolerancji, poszanowania odmienności, uszanowania wzajemnego swoich świąt kościelnych. To wszystko jest przeciwieństwem obecnego jeszcze pseudoekumenizmu w innych regionach Polski, gdzie słowo ewangelik znaczy „kociorz, jehowita, sekciarz”. O ile właśnie na Śląsku Cieszyńskim zorganizowanie wspólnego koncertu czy nabożeństwa katolicko-ewangelickiego nie stanowi problemu dla nikogo, to znacznie większym problemem byłoby zorganizowanie wspólnego nabożeństwa np. adwentystów-baptystów i ewangelików (wyjątkiem są ewangelizacje). Rzeczywisty obraz ekumenizmu. Chciałem więcej miejsca poświęcić ekumenizmowi na tych terenach, gdzie ludność wyznania katolickiego stanowi zdecydowaną większość. Tutaj ekumenizm można nazwać smutną posoborową koniecznością, do tego wpisaną w kalendarz kościelny pod hasłem „Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan”. Ci co uczestniczą w takich modlitewnych spotkaniach czynią to w większości z przykrego obowiązku. A więc np. w kościele katolickim garstka wiernych np. z Akcji Katolickiej, z udziałem swego proboszcza spotyka się na modlitewnym nabożeństwie z duchownymi innych wyznań, którym towarzyszy symboliczna wręcz reprezentacja ich kościołów. Ten sam „cyrk” ma miejsce gdy takie nabożeństwo odbywa się, w którymś z kościołów protestanckich. Co i komu daje takie nabożeństwo? Moim zdaniem nic albo prawie nic. Dla przeciętnego katolika, „Luter- to Niemiec, heretyk lub sam diabeł”. O ocenie innych wyznań już nie wspomnę. Z kolei w ramach „wdzięczności ekumenicznej” — dla przeciętnego protestanta -„katolik to papista wierzący w zabobony”. Tak więc, co z tego, że duchowni wielu wyznań podadzą sobie ręce raz w roku? Ekumenizm w małżeństwach. O ile w codziennym życiu — obok siebie, jest nam obojętne czy sąsiad jest katolikiem czy baptystą, o tyle „dramaty” zaczynają się rozgrywać gdy dwoje młodych ludzi z innych kościołów chce zawrzeć związek małżeński. Przykład chłopak-protestant poznaje dziewczynę — katoliczkę. Dla rodziny katolickiej jest to szok. Dla takiej rodziny oznacza to „wpuszczenie do swego gniazda diabła”. Taka rodzina zrobi wszystko aby zniszczyć ten związek, nawet gdyby młodzi widzieli dla siebie szansę na zgodne życie małżeńskie i darzyli się wielką miłością. Rodzina wówczas stawia ultimatum; „albo my i Maryja albo luterski heretyk, ale wówczas jesteś wyklęty z rodziny”. To jest przykład szowinistycznego ekumenizmu ale niestety obecnego jeszcze dziś. Czasem powyższy przykład działa w drugą stronę czyli „ wyklniemy cię, jeżeli weźmiesz sobie papistę za mężą/żonę”. Wówczas dochodzi do tragedii. Młody człowiek poddaje się dla „świętego spokoju”. Poznaje współwyznawczynię czy współwyznawcę, nadal przy tym kochając „pierwszą miłość np. katolika. Bierze ślub ku zadowoleniu fanatycznej rodzinki i warunków stawianych przez swój Kościół- z osobą ze swej denominacji, a sam zakłada sobie tym samym na szyję sakramentalne jarzmo małżeńskie. Oczywiście zdarzają się wyjątkowe rodziny — otwarte na tolerancję, która wcale nie musi oznaczać zatracenia własnej tożsamości. Jest oczywiście także „druga strona medalu” czyli ślub protestanta w kościele katolickim. Tyle, że wówczas strona protestancka występuje tutaj w roli ubogiego i „ubezwłasnowolnionego” krewnego; biorąc ślub w kościele katolickim protestant nie ma prawa przyjąć Komunii Świętej podczas Mszy, ale ma obowiązek złożyć przysięgę, że potomstwo będzie wychowywane w religii katolickiej.. Z kolei katolik gdyby zdecydował się na ślub kościelny w kościele protestanckim, wówczas nie ma sakramentu małżeństwa- związek ten nie jest uznany w kościele katolickim, a więc „żyje na kocią łapę”. Chyba, że uzyska wcześniej dyspensę swego biskupa oraz również zobowiąże się do wychowania potomstwa w kościele katolickim. Jest trzecie wyjście — chyba najgorsze z możliwych: jedno dziecko Twoje, a jedno Moje. Jest to jednak rozbijanie wewnętrznej spójności rodziny, poza tym zaczyna się wówczas rywalizacja religijna- kto częściej bywa w kościele, kto jest lepszy a tym samym czyj kościół jest lepszy itp. Kolejna sprawa to złamanie przysięgi małżeńskiej- zgadzamy się na wychowanie dzieci w kościele katolickim, a „po cichu” planujemy podział dzieci na „moje i twoje”? Możemy w ogóle nie godzić się na taką przysięgę, tylko wówczas przykładowo mąż-katolik żyje bez ślubu i ma nieślubne dzieci — w świetle prawa kościelnego. W sprawach tzw. małżeństw mieszanych ekumenizmu póki co nie widać. Równie nieciekawie wyglądają małżeństwa mieszane np. ewangelicko-adwentystyczne. Ten sam problem co wyżej. Adwentyści nie uznają chrztu dzieci, święcą siódmy dzień tygodnia- sobotę. Ewangelicy podobnie jak katolicy święcą niedzielę, mają chrzest dzieci. Te i inne różnice doktrynalne między kościołami protestanckimi, w praktyce uniemożliwiają lub znacznie utrudniają zawarcie małżeństwa kościelnego przez dwoje ludzi z różnych kościołów. Jedna strona zawsze będzie uważała, że reprezentuje ten jedyny i prawdziwy Kościół. Ot takie niepisane protestanckie deklaracje „Dominus Iesus”. Ile jeszcze czasu upłynie abyśmy wszyscy zrozumieli, że nie ważne czy jestem „piotrowy” czy „pawłowy”, ale najważniejsze abym ja i on/ona byli Chrystusowi? Jak długo jeszcze będzie nam tak trudno w pełni uszanować odmienne wyznanie brata czy siostry .... w Chrystusie? Kiedy wreszcie jedynym wyznacznikiem chrześcijanina obojętnie czy katolika czy ewangelika czy baptysty, będą owoce wiary- owoce Ducha Świętego, którymi są MIŁOŚĆ, RADOŚĆ, POKÓJ, CIERPLIWOŚĆ, UPRZEJMOŚĆ, DOBROĆ, WIERNOŚĆ, ŁAGODNOŚĆ, WSTRZEMIĘŹLIWOŚĆ ” List św Pawła do Galacjan 5, 22-23 A te owoce nie zależą od wpisu do księgi metrykalnej tego czy innego kościoła, lecz od osobistego oddania życia Jezusowi Chrystusowi, i to nie zależnie czy przy okazji wierzymy tutaj w wstawiennictwo Maryi czy w chrzest dorosłych. Prawdziwy ekumenizm to dostrzeganie współbrata w drugim człowieku każdego dnia, i to w tym człowieku, zarówno tym, który jedynie czyta Biblię jak i tym, który odmawia Różaniec, oraz tym, który szuka swojej drogi do Boga poprzez rekolekcje w zgromadzeniach zakonnych, obozach ewangelizacyjnych albo luźniejszych nabożeństwach w ramach Odnowy w Duchu Świętym. Poza tym poprzez ekumenizm możemy od siebie nawzajem wiele się nauczyć. Katolicy mogą od protestantów nauczyć się traktować Pismo Święte jak prawdziwe Słowo Boga i czytać je każdego dnia, rozważając zawarte w Nim treści. Protestanci mogą z kolei od katolików uczyć się szacunku i przeżywania tajemnicy Eucharystii- na każdy dzień lub przynajmniej na każdą niedzielę. A niestety pod tym względem Sakrament Ołtarza dla protestantów jest okolicznościowym wydarzeniem raz-dwa razy do roku. To tylko kilka przykładów, którymi możemy się wzajemnie ubogacać. Uwaga. Zamieszczony tekst ma charakter felietonu o tematyce religijnej. Jako taki odzwierciedla własne poglądy autora, nie oficjalne stanowisko jakiegokolwiek Kościoła opr. mg/mg Czy my wytężamy siły, żeby nauczyć się modlitwy? Czy staramy się o to, by nasza modlitwa była prawdziwa? Jakiego człowieka widzą ludzie, którzy na nas patrzą? Tylko pobożnego czy… przemienionego dzięki modlitwie? Swojej miłości względem Boga nie można wyrazić bardziej niż przez posłuszeństwo. Nie można wyrazić swojej miłości Bogu bardziej. Nie możesz powiedzieć Bogu bardziej: „Kocham Cię”, niż robiąc to, czego On od Ciebie chce. Twoje czyny, Twoje gesty są dla Niego tak naprawdę dużo ważniejsze, niż to, co mówisz. Sam Pan Jezus powiedział przecież: „Jeżeli mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania” (J 14, 15). Ludzie dużo mówią. Wypowiadają wiele różnych, czasem pięknie brzmiących słów. Ale jeśli za ich deklaracjami nie podążają konkretne czyny, to słowa stają się nic nie znaczące. Nie inaczej jest w relacji z Bogiem. Dopiero to, co czynimy w duchu posłuszeństwa Bogu, ma prawdziwą wartość – nie same słowa. Jak już wspomniałem, prawdziwa modlitwa daje życie i ma moc przemiany życia. Modlitwa, która naprawdę jest modlitwą, a nie tylko wypowiadaniem słów, będzie wpływała na ludzkie życie. I to jest właśnie kryterium, za pomocą którego można rozpoznać, czy modlitwa jest prawdziwa, czy nie. Dość łatwo jest odróżnić fałszywą pobożność od prawdziwej, zdrowej pobożności, bo jeśli widzimy, że ktoś modli się (bywa w kościele, uczestniczy w nabożeństwach, chodzi na spotkania wspólnoty itd.), ale te wszystkie pobożne czynności nie mają żadnego przełożenia na jego życie, to coś ewidentnie jest nie tak. Jakiś czas temu otworzyłem sobie Pierwszy List do Koryntian, czternasty rozdział, pierwszy werset. I przeczytałem tam następujące zdanie: Starajcie się posiąść miłość, troszczcie się o dary duchowe, szczególnie zaś o dar proroctwa! 1 Kor 14, 1 „Starajcie się posiąść miłość”. Moją uwagę zwróciło szczególnie słowo: „starajcie się”. W tym słowie zawarty jest pewien ruch, konkretna aktywność. Święty Paweł stanowczo daje do zrozumienia, że mamy STARAĆ SIĘ kochać, zatem jesteśmy obligowani do podjęcia wysiłku, wykonania pewnej czynności. W przytoczonym zdaniu pojawia się też drugi czasownik, odnoszący się do darów duchowych: „troszczcie się”. Początkowo to sformułowanie było dla mnie mocno nieczytelne, nie rozumiałem, o co może chodzić. Ale gdy zacząłem dłubać w innych tłumaczeniach, to okazało się, że słowo przetłumaczone na język polski jako „troszczyć się” można rozumieć też w znaczeniu „pałać gorliwością, wytężać siły”. Mamy więc tu mocno ofensywny czasownik. Okazuje się, że nie tylko mamy STARAĆ SIĘ o miłość, ale mamy również WYTĘŻAĆ SIŁY, dokładać wysiłku i podejmować trud, aby w naszym życiu objawiły się dary duchowe. Czy my wytężamy siły, żeby nauczyć się modlitwy? Czy staramy się o to, by nasza modlitwa była prawdziwa? Jakiego człowieka widzą ludzie, którzy na nas patrzą? Tylko pobożnego czy… przemienionego dzięki modlitwie? Celem działania Ducha Świętego – a to działanie jest możliwe tylko w osobistej relacji z Bogiem (czyli na modlitwie) – jest to, byśmy tu, na ziemi, stawali się coraz bardziej podobni do Jezusa. Jezus – oprócz tego, że jest Bogiem – żyjąc na świecie, dał nam wzór człowieczeństwa w najpełniejszym i najdoskonalszym wymiarze. Krótko mówiąc, Jezus żył na świecie w sposób doskonały, a my jesteśmy powołani do naśladowania go. Duch Święty dokonuje w nas tego, o czym możemy przeczytać w Drugim Liście do Koryntian: Pan zaś jest Duchem, a gdzie jest Duch Pański – tam wolność. My wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską jakby w zwierciadle; za sprawą Ducha Pańskiego, coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu. 2 Kor 3, 17-18 Kiedy się modlimy, kiedy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w oblicze Pana, zaczynamy jaśnieć Jego blaskiem. To samo wydarzyło się Mojżeszowi, gdy wracał z góry Synaj. Jak może pamiętasz, Mojżesz poszedł na górę Synaj i tam spędził wiele dni na rozmowie z Bogiem. A kiedy schodził z góry, jego twarz jaśniała takim blaskiem, że ludzie wręcz bali się go. Księga Wyjścia opowiada o tym tak: I był tam [Mojżesz] u Pana czterdzieści dni i czterdzieści nocy, i nie jadł chleba, i nie pił wody. I napisał na tablicach słowa przymierza – Dziesięć Słów. Gdy Mojżesz zstępował z góry Synaj z dwiema tablicami Świadectwa w ręku, nie wiedział, że skóra na jego twarzy promieniała na skutek rozmowy z Panem. Gdy Aaron i Izraelici zobaczyli Mojżesza z dala i ujrzeli, że skóra na jego twarzy promienieje, bali się zbliżyć do niego. A gdy Mojżesz ich przywołał, Aaron i wszyscy przywódcy zgromadzenia przyszli do niego, a Mojżesz rozmawiał z nimi. Potem przyszli także Izraelici, a on dawał im polecenia, powierzone mu przez Pana na górze Synaj. Gdy Mojżesz zakończył z nimi rozmowę, nałożył zasłonę na twarz. Ilekroć Mojżesz wchodził przed oblicze Pana na rozmowę z Nim, zdejmował zasłonę aż do wyjścia. Gdy zaś wyszedł, opowiadał Izraelitom to, co mu Pan rozkazał. I wtedy to Izraelici mogli widzieć twarz Mojżesza, że promienieje skóra na twarzy Mojżesza. A Mojżesz znów nakładał zasłonę na twarz, póki nie wszedł na rozmowę z Nim. Wj 34, 28-35 Jaśniejąca twarz Mojżesza była dla wszystkich widocznym i namacalnym znakiem, że ten człowiek ma bliską relację z Bogiem. Z postacią Mojżesza i jego jaśniejącą twarzą łączy się ciekawa i nieco zabawna anegdotka. Mianowicie w niektórych kościołach można zobaczyć obraz Mojżesza, który schodzi z tablicami i… ma na głowie rogi. Gdy po raz pierwszy ujrzałem taki wizerunek, przestraszyłem się. O co chodzi? Diabeł schodzi z dekalogiem czy co? Okazało się, że ktoś kiedyś omyłkowo przetłumaczył wyraz oznaczający jaśniejące oblicze jako „rogi” (w oryginale te wyrazy brzmią podobnie). Pomyłka w tłumaczeniu zaowocowała powstaniem dzieł malarskich, na których Mojżesz ma przyprawione rogi. Tak to detal, niby nic nieznaczący, stał się nagle bardzo istotny. Mnie ta historia z rogami Mojżesza uświadomiła coś bardzo ważnego: Zawsze należy wchodzić w głąb. Nie warto nigdy zatrzymywać się na powierzchni – i ta zasada dotyczy także tego, co słyszymy albo widzimy w Kościele. Zatem – wracając do jaśniejącego oblicza – zadaniem chrześcijanina jest pokazywać ludziom swoją jaśniejącą twarz. Ale żeby to zrobić, trzeba zacząć się naprawdę modlić – tak jak Mojżesz przebywać z Bogiem i słuchać Jego słów, a potem być im posłusznym. W Liście do Rzymian św. Paweł mówi, że stworzenie ze wzdychaniem i z jęczeniem oczekuje objawienia się synów Bożych: Sądzę bowiem, że cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić. Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych. Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia. Rz 8, 18-22 Jestem przekonany, że ludzie – nawet ci, którym jest nie po drodze z Kościołem – mają gdzieś w głębi duszy pragnienie, aby zobaczyć obok siebie człowieka (chrześcijanina, katolika), który jest podobny do Boga. Jeśli uwierzyć Słowu, to trzeba sobie powiedzieć jasno: W każdym człowieku niewierzącym, w każdym ateiście, w każdym, kto deklaruje głośno, że nie chce mieć nic wspólnego z Bogiem, kryje się głębokie pragnienie, by zobaczyć ludzi żyjących na podobieństwo Boga i podobnych Jemu, a przez nich zobaczyć samego Boga. Bóg przez modlitwę chce nas zatem przemieniać dla nas samych, ale i dla innych ludzi. Kiedy wykonujemy modlitewne czynności, gesty, wypowiadamy słowa, ale nie wchodzimy w prawdziwą modlitwę, to nasze oblicze nie zajaśnienie. Będziemy modlili się zewnętrznie, będziemy z pobożnością wykonywać akty modlitewne, ale te czynności nie przemienią ani nas samych, ani nikogo obok nas. Na zewnątrz będziemy się przyznawać do Boga, ale nasze życie będzie szło „obok” tych deklaracji – swoim torem… My, katolicy, czasem podchodzimy w ten sposób nawet do życia sakramentalnego. Jeśli nie wypływa ono z relacji i z głębi zażyłości z Panem, to często kończy się jedynie na zewnętrznym rytuale, który nie ma żadnego wpływu na stan naszego serca. Kardynał Raniero Cantalamessa, kaznodzieja papieski, powiedział kiedyś: „Sakramenty nie są magicznymi rytuałami, które działają mechanicznie, bez wiedzy czy współpracy ludzkiej (…). Owoc sakramentu zależy całkowicie od Bożej łaski, ale łaska Boża nie działa bez «tak» – zgody i potwierdzenia danej osoby. Kiedy nasze życie duchowe jest jedynie zewnętrzną ozdobą, świat nie znajdzie w nas nic pociągającego”*. Nie dziwmy się, że ludzie gorszą się Kościołem i ze zniechęceniem patrzą na ludzi wierzących. I nie dziwmy się, skąd biorą się w Kościele kryzysy. Gdybyśmy byli ludźmi, którzy świecą obliczem Pana, odbijają oblicze Pana, to jestem przekonany, że nasze kościoły pękałyby w szwach. I nie mielibyśmy żadnych problemów z przyciągnięciem do Kościoła dzieci, młodzieży, dorosłych. Wystarczyłoby, gdybyśmy tylko odbijali oblicze Chrystusa. A to jest możliwe, jeśli się modlimy i jeśli pozwalamy na tej głębokiej modlitwie się Bogu przemieniać. Nie ma substytutu dla modlitwy. Nie istnieje opcja B, alternatywna ścieżka, która doprowadziłaby nas do Nieba. Skoro Jezus jako Syn Boży spędzał całe noce na modlitwie, to o ile bardziej my powinniśmy wypełniać nasze dnie i noce czasem spędzanym z Panem. Potrzebujemy modlitwy my sami, bo tylko dzięki niej możemy się przemieniać, ale tej naszej modlitwy potrzebują także ludzie, którzy żyją obok nas i którzy – czy tego chcemy, czy nie – nas obserwują. Miej świadomość, że dla wielu ludzi, z którymi spotykasz się na co dzień, dla Twoich znajomych, jesteś czasem jedyną Ewangelią, którą mają szansę zobaczyć – bo po Biblię nie sięgną. Naprawdę spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność. Tak, jak przedstawiamy Boga światu, tak świat będzie patrzył na Niego. Jesteśmy więc widzialną wizytówką niewidzialnego Boga. Każdy z nas jest reprezentantem królestwa Bożego na zie- mi. Na ile dasz się więc Bogu przemienić? Na ile dasz Bogu dostęp do siebie na modlitwie? *Raniero Cantalamessa OFMCap, „Pieśń Ducha Świętego”, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2009. Fragment książki Marcina Zielińskiego „Modlitwa. W blasku Boga” Stosunek do chrześcijaństwa wciąż wyznacza główne kontury światopoglądowej mapy Polski. Na tej mapie niedawno pojawiły się dwa znamienne zjawiska: postchrześcijaństwo i antychrześcijaństwo. Czym one są i na czym polega ich wyzwanie dla chrześcijan? Henryk Przondziono /Foto Gość Postchrześcijanami są ludzie, którzy już przestali lub przestają być chrześcijanami, ale jeszcze nie stali się kimś innym. Większość z nich jeszcze częściowo wierzy, lecz nie praktykuje, lub częściowo – siłą przyzwyczajenia – praktykuje, lecz już nie wierzy. Postchrześcijanie wychowali się w Kościele, a obecnie są już jedną nogą gdzie indziej. Myślą w kategoriach niechrześcijańskiej nowoczesności, choć wciąż znajdują się w cieniu Kościoła. Religia nie stanowi osi ich życia, ale obchodzą chrześcijańskie święta, organizują przyjęcia pierwszokomunijne (zwłaszcza dla rodziny z tzw. wsi i małych miast z południowo-wschodniej Polski), z sentymentem zwiedzają zabytkowe kościoły, lubią filmy z motywem dobra i poświęcenia, sympatyzują z ideą miłości bliźniego (o ile nic nie kosztuje i pokrywa się z ideą tolerancji), a czasami na wakacjach przy zachodzie słońca marzą o Transcendencji. Postchrześcijan łączy z Kościołem nić przyzwyczajenia. Nie walczą z Kościołem, choć są wobec niego bardzo krytyczni („gdyby nie księża, pedofilia i polityka, pewnie częściej chodzilibyśmy do Kościoła”). Z drugiej strony duszpasterze są zadowoleni, że postchrześcijanie nie dokonują apostazji i czasem jednak do kościoła zaglądają. Można z nimi porozmawiać, gdyż z chrześcijanami łączy ich wspólny podświadomy kod kulturowy. Zresztą w praktyce, na podstawie pojedynczych zewnętrznych zachowań, trudno odróżnić postchrześcijanina od chrześcijanina. Świat chrześcijański i postchrześcijański przenikają się wzajemnie i wszystkim jest z tym dobrze. Jest, a raczej było dobrze, gdyż niedawno wkroczyli na arenę antychrześcijanie. Dzięki nim cicha, pełzająca i bezkonfliktowa sekularyzacja gwałtownie przyspieszyła. Postchrześcijanie nie wrzeszczeli, że nie wierzą – antychrześcijanie wrzeszczą. Postchrześcijanie nie występowali z Kościoła – antychrześcijanie występują. Postchrześcijanie nie bluźnili – antychrześcijanie bluźnią. Postchrześcijanie nie profanowali świątyń i symboli religijnych – antychrześcijanie profanują. Postchrześcijanie opowiadali się za „kompromisem aborcyjnym” – antychrześcijanie pragną „aborcji na życzenie”. Postchrześcijanie liberalizowali tradycyjną obyczajowość – antychrześcijanie chcą rewolucji seksualnej. Postchrześcijanie prywatyzowali lub fragmentowali religię – antychrześcijanie widzą w niej tylko zło. Pojawienie się w Polsce antychrześcijan obniżyło kulturę oraz intelektualny poziom dyskusji światopoglądowych. Wprowadziło do życia społecznego rzeczywistą agresję. Nic dziwnego, skoro rewolucja antychrześcijan przypomina bunt niedojrzałych, choć autentycznych nastolatków wobec swych rodziców (a raczej wobec własnych dziadków). Antychrześcijanie wiedzą, czego nie chcą, ale jeszcze nie za bardzo wiedzą, czego chcą. Na razie definiują się wyłącznie w kategoriach negacji chrześcijaństwa. Są jego przeciwnikami, lecz będąc przeciwnikami chrześcijaństwa, nie mogą bez niego żyć. Być może przyjdzie czas na pozytywne określenie nowego światopoglądu. Na razie jednak będziemy mieli do czynienia z ciągłą ofensywą frontu ANTY oraz z próbą wciągania do niego postchrześcijan. Chrześcijanie powinni patrzeć na aktualne wydarzenia w perspektywie Bożej Opatrzności. Dlatego musimy siebie zapytać: co Bóg chce nam powiedzieć, dopuszczając takie zjawisko jak antychrześcijaństwo? Może to, że czas rozmytego postchrześcijaństwa, które ogarnia nie tylko obrzeża Kościoła, lecz także coraz bardziej wnika do jego wnętrza, nie może trwać zbyt długo. Postchrześcijaństwo jest tylko czymś przejściowym i nie wolno się do niego przyzwyczajać. Wcześniej czy później, o ile nie wróci do chrześcijaństwa, przejdzie w antychrześcijaństwo. Nie da się zawsze żyć pomiędzy. Trzeba się zdecydować. Przypominają się słowa uwielbionego Chrystusa: „Obyś był zimny albo gorący!” (Ap 3,15).

czym się różni katolik od chrześcijanina